ADV
Wiadomości
Trending

Możemy być z siebie dumni!

Z Łukaszem Kornasiem, strażakiem, kierowcą brzeskiej firmy Bus Impero o organizowanych akcjach ratowania uchodźców z Ukrainy z piekła wojny rozpętanej tam 24 lutego br. przez Rosję rozmawia Piotr Kania.

– Wiele osób kojarzy Cię jako konferansjera, muzyka, osobę zaangażowaną w działalność straży pożarnej a także kierowcę i przewodnika po szlakach turystycznych Polski i Europy. Ostatnio znany jesteś w regionie również z Twoich akcji ratowania uchodźców z Ukrainy, od pierwszych dni wojny z putinowską Rosją..

– Byłem na ogarniętej wojną Ukrainie dziesięć razy. Głównie jeździłem do Lwowa, który stał się przystankiem dla tysięcy uchodźców w drodze do bezpiecznych państw zachodniej Europy. Ale przejeżdżałem także obok miejsc, gdzie spadły rosyjskie rakiety, np. w okolicy Jaworowa, miasteczka oddalonego od polskiej granicy o 16 km.

– Jaki jest zakres świadczonej pomocy – co udało się osiągnąć?

– Przede wszystkim nastawiłem się na ewakuowanie ludzi uciekających przed koszmarem wojny. W 95 procentach były to kobiety i dzieci, również osoby niepełnosprawne. Ludzie, którzy stracili prawie wszystko, co materialne, a wielokrotnie wojna zabrała im najbliższych. Do naszych autobusów wsiadały osoby głodne i zmęczone wielodniowym, wyczerpującym eksodusem ze wschodu Ukrainy, dlatego od razu staraliśmy się otoczyć ich podstawową opieką. Dzięki ofiarodawcom z Polski, którzy od razu odpowiedzieli na mój apel, mogliśmy przekazać naszym pasażerom jedzenie, napoje, środki higieny osobistej, dzieciom słodycze oraz zabawki, maskotki. Z każdym kursem do Ukrainy zawoziliśmy również ogromną ilość zebranych darów, które już tam na miejscu trafiały do potrzebujących. Ostatni transport trafił bezpośrednio do grona sierot wojennych…

– Rozmawiasz z Ukraińcami, których wywozisz z piekła wojny. O czym najczęściej Ci mówią uciekając ze swojego kraju?

– Są przerażeni, załamani, pełni obaw o tych, którzy zostali w Ukrainie. Większość z tych osób przeżyła koszmar rozstania z mężem, ojcem, synami. W wielu przypadkach na wschodzie pozostali zrezygnowani staruszkowie, chcący w swoich domach doczekać końca życia. Niejeden z nich pewnie już nigdy nie zobaczy swoich najbliższych. Dlatego atmosfera tych podróży była bardzo ciężka. Z drugiej strony było w nich też dużo wiary w to, że ich dzielni żołnierze obronią Ojczyznę przed najeźdźcą i wkrótce będą mogli wrócić w rodzinne strony.

– Nowożytna historia naszych krajów nie jest łatwa, jak dziś wygląda ich stosunek do Polaków? Co mówią o Rosjanach?

– Wyrażają nam ogromną wdzięczność. Podkreślają, że w tych trudnych chwilach to właśnie Polska i Polacy okazali im najwięcej serca i dobroci. Wielokrotnie słyszałem słowa, że jesteśmy ich prawdziwymi przyjaciółmi i polskimi braćmi. A co o Rosjanach? To nie nadaje się do druku.

– Przekraczając granicę nie bałeś się o siebie i zaangażowany sprzęt?

– Emocje towarzyszyły i towarzyszą mi cały czas, od pierwszego wyjazdu na teren wojny. Szczególnie dawały znać, kiedy słyszałem syreny alarmowe, albo kiedy widziałem oddziały wojskowe gotowe w każdej chwili do użycia broni, do walki. A czy się bałem? Pewnie tak, ale zagłuszałem to uczucie chęcią niesienia pomocy, zwłaszcza, gdy widziałem osoby tej pomocy potrzebujące.

– Co najmocniej Ci utkwiło w pamięci?

– Widok dzieci, sierot wojennych. Tysiące ludzi gromadzących się w okolicach dworca kolejowego we Lwowie, czy koczujących w mroźne noce na przejściach granicznych. Sceny pożegnań i rozstań rodzin. Ale także sytuacja, kiedy żołnierze na widok małych poduszek, tzw. „jaśków”, prosili, żeby im je przekazać, aby mogli je wysłać do okopów, żeby ich koledzy mieli na czym oprzeć głowy podczas snu… Jako strażak jestem przyzwyczajony do dźwięku syreny alarmowej, ale tamte sygnały słyszane w rzeczywistości wojennej, też pozostaną ze mną na dłużej.

– Zapewne są tacy, którzy Cię najmocniej wspierali…

– Tak, wiele osób. Najmocniej oczywiście żona i córka, które już pierwszej nocy wojennej robiły kanapki dla uchodźców na granicy. Ale sygnały wsparcia, gratulacje podjętych działań i zwyczajna życzliwość docierały do mnie od wielu osób od samego początku akcji. To niesamowite, ile w nas jest dobra i pozytywnych uczuć, które potrafimy z siebie wydobyć w trudnych czasach. Chciałbym podkreślić również zaangażowanie kolegów kierowców, którzy też nie wahali się wsiąść za kierownicę autobusu i ruszyli ze mną do Ukrainy. Wśród nich jest także mieszkaniec Borzęcina – Janusz Sikora.

– Co uważasz, za największy sukces w całym tym przedsięwzięciu?

– Chyba to, na co zwracałem już kilkakrotnie uwagę, czyli pokłady dobra i życzliwości w każdym z nas. Bo ja jestem tylko jednym z tysięcy Polaków niosących pomoc poszkodowanym przez wojnę. Jesteśmy naprawdę fajnym narodem, możemy być z siebie dumni!

Kurier Borzęcki

Podobne artykuły

Back to top button